"Boże, dodaj mi sił, bo zostanę w tej kabinie jak w trumnie". 30 lat od katastrofy Heweliusza

30 lat temu na Bałtyku zatonął prom Jan Heweliusz. Była to największa katastrofa polskiej żeglugi po II wojnie światowej. Zginęło 55 osób, uratowało się zaledwie 9. - Aż sam się dziwię, że przez cały czas nie wpadłem w panikę. Cały czas na chłodno, myślałem jak się wydostać z tej pułapki. I udało się - opowiada marynarz Edward Kurpiel, jeden z uratowanych.
Zobacz wideo

Był 14 stycznia 1993 rok, godzina 3.30. Na Morzu Bałtyckim rozpoczął się ogromny sztorm. Świadkowie mówią wręcz o trąbie powietrznej, która wpadła na morze. Wiatr, w porywach, osiągał ponad 200 km/h, fale dochodziły do 16 metrów wysokości. To była 12-tka w skali Beauforta. Przerażające zjawisko zaskoczyło pasażerów i członków załogi promu Jan Heweliusz. Większość z nich - jak przystało na środek nocy - akurat spała. Nie uratował się żaden z pasażerów, a jedynie członkowie załogi, którzy dobrze znali jednostkę. 

Wśród nich był ochmistrz Edward Kurpiel - intendent, odpowiedzialny za zaopatrzenie jednostki. Kiedy podczas sztormu prom miał przechył 35 stopni, marynarz był jeszcze w swojej kabinie. - Jak już był przechył ponad 70 stopni, to wszystko zaczęło zsuwać się na drzwi, biurko, krzesła, a od ścian oderwały się szafy. Drzwi w kabinie otwierają się do środka, byłem jak w pułapce - wspomina.

"Pył wodny wchodził w oczy"

Jak mówi, ledwo trzymał się na nogach. Stał, patrzył na zablokowane drzwi, zaczął się modlić. - "Boże, dodaj mi sił, żebym dostał się do skafandra ratunkowego, bo inaczej zostanę w tej kabinie jak w trumnie" - wspomina swoje słowa.

W tym momencie jednostka zaczęła się przechylać jeszcze bardziej. - I naglę słyszę, jak pękają łańcuchy, którymi, pod pokładem, przymocowane były tiry na stanowiskach. Prom zaczął - dosłownie w oczach - przechylać się na tę burtę, bo tiry zaczęły zjeżdżać na jedną stronę, a później wpadać do Bałtyku na dno - opowiada. To jednocześnie był moment, w którym nadarzyła się okazja na ucieczkę. Udało się. - Wsunąłem nogę w drzwi, korytarz był już w pionie, a ja musiałem iść po szocie, czyli po ścianie. Całe szczęście, że jeszcze było światło, bo w ciemnościach już nie udałoby mi się wyjść - przekonuje marynarz.

Prom stanął stępką do góry, marynarzowi udało się wydostać na zewnątrz. Jak mówi, zawieszony nad wodą pył utrudniał oddychanie, ciężko było utrzymać się na nogach. - Pył wodny wchodził w oczy, usta, uszy. Tratwy musieliśmy otwierać na burcie promu, wyciągać te 39 metrów liny, żeby tratwa się powoli otwierała, a fale od razu to zabierały. Jakoś to powiązaliśmy. Któryś z marynarzy podawał mi kamizelkę ratunkową, została porwana i znikła w tumanach wody jak listek w czasie burzy - opowiada Edward Kurpiel.

Akacja ratunkowa i wyjaśnianie przyczyn

Na dwóch tratwach ratunkowych - przez kilka godzin - na pomoc czekało około 20 osób. - W pewnym momencie przyleciał niemiecki śmigłowiec. Zniżył lot i spuścił linę, zahaczając o tę drugą tratwę. Kiedy nagle przyszła fala, śmigłowiec podleciał do góry i ta tratwa obróciła się do góry nogami. Moi koledzy w kamizelkach ratunkowych zostali w niej uwięzieni. Nie mieli jak się wydostać. Krzyczeli, błagali: "pomóżcie, ratujcie". Ale nic nie mogliśmy zrobić. Dlatego uratowało się tylko dziewięć osób - wspomina ze łzami w oczach Kurpiel.

Dramatyzmu historii naszego rozmówcy dodaje jeszcze jeden fakt - na pierwszej liście osób uratowanych było tylko osiem nazwisk. Edwarda Kurpiela zabrakło. Żona i siostra marynarza zdążyły już go opłakiwać, by później płakać ze szczęścia, kiedy okazało się, że mężczyzna jednak żyje.

W sobotę mija 30 lat od tych tragicznych wydarzeń. Przyczyny zatonięcia Heweliusza nadal budzą kontrowersje, nie zostały w pełni ustalone. W 1994 roku w sprawie katastrofy orzekała Izba Morska w Szczecinie. Jej orzeczenie zostało uchylone przez izbę odwoławczą. Sprawa była ponownie rozpatrywana dwa lata później przez Izbę Morską w Gdyni, która uznała, że prom wyszedł ze Świnoujścia w stanie niezdatnym do żeglugi, bo nie spełniał wymogów bezpieczeństwa dotyczących strugoszczelności.

Sprawa została skierowana do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, który w 2005 roku przyznał odszkodowania za straty moralne członkom rodzin ofiar katastrofy promu. Trybunał stwierdził też, że Izby Morskie w Szczecinie i Gdyni nie rozpatrzyły sprawy zatonięcia promu w sposób bezstronny - pominęły materiał dowodowy i nie przesłuchały ważnych świadków.

DOSTĘP PREMIUM

WE WSPÓŁPRACY Z