"Do dziś pamiętam to przerażenie w oczach dziecka". Rok po wybuchu wojny wcale nie jest im łatwiej

REKLAMA
- Często w nocy nie mogę spać, bo za serce chwytają mnie historie tych osób - mówią nam wolontariusze wspierający uchodźców z Ukrainy. Rok po wybuchu wojny - jak twierdzą - wcale nie jest łatwiej pomagać, wprost przeciwnie. - Z biegiem czasu człowiek bardziej przywiązuje się do tych ludzi - przyznają.
REKLAMA
Zobacz wideo

Z Adamem Jaworskim - prezesem stowarzyszenia Dzięki Wam - spotykamy się w siedzibie jego firmy "AdamPol". Tuż obok niewielkiego biurowca stoi magazyn pełniący funkcję punktu wydawania i przyjmowania darów. Codziennie ustawiają się tu setki potrzebujących - uchodźców z Ukrainy i Polaków, którym do domów zajrzała bieda.

REKLAMA

Przy stole, na którym piętrzą się segregatory, firmowe faktury i dokumenty z działalności charytatywnej, wspominamy wybuch wojny za naszą wschodnią granicą. - Do tej pory w ramach wolontariatu remontowaliśmy mieszkania i robiliśmy akcję mikołajkową dla ubogich i schorowanych bydgoszczan. Rok temu wszystko się jednak zmieniło - przyznaje. - Każdego dnia zastanawiam się, co będziemy wydawać i ile osób przyjdzie. Najbardziej demotywująca jest jednak ta biurokracja, którą trzeba prowadzić. Proszę spojrzeć - te stosy dokumentów, które musimy uzupełniać, by dostać finansowe wsparcie - dodaje.

 "W lipcu miałem duży kryzys i chciałem zamykać stowarzyszenie"

Nagle przerywa rozmowę i spogląda na zegarek. - Zaraz [godzina] 10. Muszę iść wydać ziemniaki, bo za chwilę otwieramy. Chodź, potem dokończymy rozmowę - wstajemy i wychodzimy do magazynu obok.

Przed wejściem kłębi się tłum ludzi. Są mamy z dziećmi w wózkach, starsi ludzie z pustymi torbami czekającymi na żywność. Ktoś przyjechał rowerem, bo tak łatwiej będzie mu zabrać dary do domu. W magazynie kilkoro wolontariuszy rozdziela mleko, środki czystości i ziemniaki.

- Ciężko jest godzić wolontariat z pracą zawodową? - pytamy.

REKLAMA

- Od samego początku chylę czoła przed moimi pracownikami, bo oni od razu powiedzieli, że część mojej pracy wezmą na swoje barki, żebym ja mógł tutaj pomagać. Jestem im za to bardzo wdzięczny, jak również za cierpliwość i pomoc tu, w punkcie, gdy jest taka potrzeba - opowiada Jaworski. - Wiem, że to wszystko odbywa się kosztem firmy, ale z drugiej strony - jak to mówią - trumna nie ma kieszeni, więc co z tego, że może miałbym i miliony na koncie, jak mógłbym umrzeć w samotności - dodaje.

Adam Jaworski, bydgoski społecznikAdam Jaworski, bydgoski społecznik Agnieszka Wynarska

Punkt przy ulicy Grunwaldzkiej czynny jest od poniedziałku do czwartku, przez 3,5 godziny dziennie, ale praca w wolontariacie nie kończy się na wydawaniu darów, bo trzeba zaplanować i zrobić zakupy, rozładować żywność, którą ktoś przywiózł, opłacić rachunki czy choćby porozmawiać z innymi wolontariuszami. To wszystko bywa wyczerpujące. - W lipcu miałem duży kryzys i chciałem zamykać stowarzyszenie, bo nie mieliśmy już czego ludziom wydawać - wspomina Jaworski.

- Było to bardzo trudne. Z pomocą przyszedł jednak wojewoda, który do dziś nas wspiera. Jesteśmy też miejskim punktem wydawania darów, ale skrzydeł dodają nam również osoby, które same z siebie przywożą jedzenie i środki chemiczne - opowiada.

REKLAMA

6-letnia Anielka segreguje buciki i szuka dzieciom zabawek

Przed otwarciem punktu rozmawiamy też z wolontariuszką Sylwią, która przyjechała na swój dyżur z 6-letnią córką Anielką. Dobrze pamięta dzień wybuchu wojny i wszystkie emocje, które mu towarzyszyły - strach, niepewność, obawę o przyszłość, ale też ogromną chęć pomocy drugiemu człowiekowi.

Choć minął już rok, to dziś trudniej jej pomagać. - Z biegiem czasu człowiek bardziej przywiązuje się do tych ludzi, którzy przychodzą po pomoc. Poznajemy ich historie i oni wchodzą w nasze życie osobiste - opowiada. - Myślimy o nich cały czas, staramy się pomóc, a nie zawsze nam się to udaje. Często w nocy nie mogę spać, bo za serce chwytają mnie historie tych osób - dodaje poruszona.

Anielka we wrześniu pójdzie do szkoły. Gdy tylko może, przyjeżdża z mamą do punktu. - W kąciku zabaw układam zabawki. Jak przychodzi jakaś mama z dzieckiem, to ja je popilnuję, a mama może iść poszukać sobie ubrań. Przynoszę też dzieciom zabawki, bo one nie wiedzą, że mogą je zabrać do domu - opowiada przejęta. - Układam też buciki parami. Swoje kapcie też kiedyś oddałam. I zabawki. I nowy kocyk - dodaje.

"Takie obrazki znałem tylko z filmów"

Od pierwszego dnia wojny uchodźcom pomaga też społecznik i radny Ireneusz Nitkiewicz, który od kilku lat prowadzi bydgoską jadłodzielnię przy ulicy Gdańskiej, a także współorganizuje świąteczne akcje "Ciepło serca w słoiku". - Nikt z nas nie sądził, że działania wojenne i to zło może być tak blisko. Zawsze takie rzeczy działy się gdzieś daleko - opowiada.

REKLAMA

- Do dziś pamiętam przerażenie w oczach dziecka-uciekiniera, które jako pierwsze przyjechało z mamą do Młynów Rothera, gdzie trwała zbiórka darów. Dziecka, które - mając szczęśliwe dzieciństwo - zostało brutalnie wyrwane przez wojnę ze swojego środowiska i trafiło do innego kraju - wspomina.

Na początku wojny nasz rozmówca brał urlop, by pomagać przy zbiórce i wydawaniu darów - najpierw w Młynach Rothera, później w Bydgoskim Centrum Targowo-Wystawienniczym. W ubiegłym roku założył fundację Chcepomagam i zaczął między innymi organizować wyjazdy z pomocą humanitarną do Lwowa. - To są bardzo trudne momenty, gdy słyszysz alarm bombowy i widzisz chowających się ludzi. Takie obrazki znałem tylko z filmów i naprawdę nie sądziłem, że ich doświadczę - mówi.

Adam Jaworski, bydgoski społecznikFot. Roman Bosiacki / Agencja Wyborcza.pl

Dziś Ireneusz Nitkiewicz łączy działalność społeczną z pracą i życiem rodzinnym. Zresztą w akcje charytatywne angażuje się cała jego rodzina. - Ja już pomagam od lat między innymi osobom w kryzysie bezdomności, więc dla mnie etapy zmęczenia, przepracowania, obcowania z ludzkimi dramatami nie są  czymś nowym - opowiada.

REKLAMA

"Żarty i dobry humor to moja broń na stres"

Wszyscy nasi rozmówcy podkreślają, że wolontariat to trudna praca, że muszą szukać sposobów na radzenie sobie ze stresem i psychicznym obciążeniem. - Staram się bardzo unikać odbierania telefonów po godzinach pracy i w weekendy, no chyba że są to telefony od przyjaciół. Muszę mieć taką filtrację, bo bywało że odbierałem po 200-300 rozmów na dobę i to było dla mnie i mojej rodziny bardzo trudne - opowiada Jaworski.

Podobnie robi pani Sylwia. - Weekendy muszą być dla rodziny. To są dla mnie dni święte. Spędzamy czas na babskich wieczorach - śmieje się. - No i nie przeglądam mediów społecznościowych, nie czytam postów, kto czego potrzebuje, bo cały czas zajmowałoby mi to głowę - tłumaczy.

Z kolei Ireneusz Nitkiewicz ucieka do lasu, nad wodę. - Moją pasją jest fotografia przyrody, więc w weekend, jak tylko mam wolny czas, to zabieram aparat i wyjeżdżam za miasto. Codziennie wieczorem czytam też książki, bo to bardzo dobrze czyści moją głowę - opowiada. - Żeby dobrze pomagać trzeba zadbać o siebie. Kiedy my, wolontariusze będziemy zmęczeni, to też nie będziemy efektywni - tłumaczy.

- Lubię się uśmiechać i żartować. To jest chyba moją bronią na ten stres i trudne emocje, które nam tu towarzyszą - podsumowuje Adam Jaworski.

REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

TOK FM PREMIUM

REKLAMA
REKLAMA
Copyright © Grupa Radiowa Agory