SOR-y przepełnione, a karetka jedzie do kaca. Mieszkańcy Bydgoszczy nadużywają numeru 112

Maksymalnie cztery godziny - tyle, według założeń resortu zdrowia, pacjent powinien czekać na pomoc na szpitalnym oddziale ratunkowym. W praktyce często czeka dłużej. Bydgoskie SOR-y są przepełnione, a karetki wzywane często do błahych spraw. - Kiedy ktoś robi sobie żart i wzywa pogotowie do zdarzenia, które nie miało miejsca, ktoś inny może stracić szanse na ratunek - mówi ratownik Krzysztof Wiśniewski.
Zobacz wideo

Czas udzielenia pomocy pacjentowi na SOR zależy - przynajmniej teoretycznie - od kategorii, do której dana osoba została przydzielona. Jest ich pięć: pacjenci najpilniejsi dostają kolor czerwony i powinni natychmiast trafić do lekarza. Ci przypisani do koloru pomarańczowego pomoc lekarską powinni uzyskać w ciągu maksymalnie 10 minut. Pacjenci zakwalifikowani do kategorii żółtej nie powinni czekać na lekarza dłużej niż 60 minut. Ci z kodem zielonym mają czekać do maksymalnie dwóch godzin, a z niebieskim - do czterech.

- Złamałam palec u nogi. Mały wypadek w sobotni wieczór - mówi nam pani Katarzyna. - Znajomy, który niedawno był na oddziale ratunkowym, podpowiedział mi, że jeśli dam radę wytrzymać z bólem, powinnam pojechać do szpitala w niedzielę w ciągu dnia, a nie w sobotnią noc. Poza tym dowiedziałam się, że w szpitalu im. Biziela urazówka jest osobno i pacjentów ze złamaniem obsługują tam szybciej. I tak też było. Od momentu wejścia na oddział do wyjścia z diagnozą spędziłam w szpitalu trzy godziny. Miałam szczęście, bo dostałam kod niebieski, czyli byłam obsłużona na końcu - wspomina bydgoszczanka.

Gorzej jest tylko na Śląsku

Według założeń Ministerstwa Zdrowia jeden SOR powinien zabezpieczać około 150 tys. mieszkańców. W Kujawsko-Pomorskiem jeden szpitalny oddział ratunkowy przypada na 186,7 tys. mieszkańców. Gorzej jest tylko na Śląsku. Tam na jeden SOR przypada niemal 320 tys. mieszkańców. Jednak w wielu innych regionach założenia resortu zdrowia też mają się nijak do rzeczywistości.

Jak wynika z materiałów resortu przedstawionych na ostatniej senackiej komisji zdrowia, na Dolnym Śląsku to 180,3 tys. osób na jeden SOR, w Zachodniopomorskiem - 168,2 tys., w Mazowieckiem - 164,2 tys., a w Małopolsce - 162,3 tys.

Lekarstwem na przepełnione oddziały ratunkowe mają być szpitalne gabinety nocnej i świątecznej opieki zdrowotnej. Ministerstwo chce, by te powstały do czerwca przyszłego roku. Na reorganizację i doposażenie SOR-ów szpitale mają dostać w ciągu trzech lat 726 mln złotych.

Pacjent przywieziony karetką też czeka

Wezwanie karetki nie skróci kolejki na szpitalnym oddziale ratunkowym. - Proszę pamiętać, że na SOR-ach jest triage, czyli segregacja pacjentów i to osoba, która przydziela poszkodowanym poszczególne kategorie, decyduje o kolejności przyjęcia. To, że ktoś przyjedzie karetką, nie oznacza, że zostanie przyjęty natychmiast. Chyba, że jego stan tego wymaga - wyjaśnia Krzysztof Wiśniewski z Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego w Bydgoszczy.

To, że karetka przyjedzie, nie oznacza też, że w ogóle zabierze pacjenta do szpitala. - To zależy od decyzji kierownika zespołu. Ten bada chorego i tylko jeśli uzna, że pacjent wymaga natychmiastowej pomocy szpitalnej czy dodatkowej diagnostyki, zawozimy go do szpitala. Jeśli uzna, że pacjentowi wystarczy wizyta w przychodni, naciski ze strony rodziny czy samego chorego, by zabrać go do szpitala, nie mają znaczenia. To zawsze jest indywidualna decyzja kierownika zespołu - podkreśla Wiśniewski.

112 w błahej sprawie

Jak słyszymy, mieszkańcy Bydgoszczy nadużywają zespołów ratownictwa medycznego i wzywają karetkę, choć nie ma takiej potrzeby. - Musimy pamiętać, że jeden ambulans, jeden zespół ratunkowy, przypada na 25 tysięcy mieszkańców - mówi nam ratownik.

- Wzywając pogotowie do błahego albo - jeszcze gorzej - fałszywego zdarzenia, ta proporcja się zwiększa i to już nie jest jedna karetka na 25 tysięcy osób, a na 50 tysięcy. Zawsze apelujemy, żeby wzywać ambulans z głową. Żeby być zaradnym i radzić sobie w sytuacjach, gdy nie ma zagrożenia życia - dodaje Wiśniewski. Podkreśla, że kiedy ktoś robi sobie żart i wzywa pogotowie do zdarzenia, które nie miało miejsca, ktoś inny może stracić szanse na ratunek.

Ambulans to nie przychodnia na kołach

- Tworząc system ratownictwa medycznego, przygotowaliśmy zespoły na ratowanie pacjentów w stanie nagłego zagrożenia zdrowotnego. Musi dziać się coś dynamicznie, musi być zagrożone życie i zdrowie, tu i teraz - wyjaśnia Wiśniewski. - Nie dajemy też tzw. kroplówek na wzmocnienie, bo takie nie istnieją, a często rodziny chorych nas o taki "cudowny" lek proszą. Nie leczymy też kaca - wylicza.

Jak mówi ratownik, zdarza się, że ktoś dzwoni pod numer alarmowy i mówi, że wieczorem pił alkohol, teraz boli go głowa i źle się czuje. - Dyspozytor nie może takiego wezwania odbić, bo POZ nie odbiera telefonu, więc do takiego "pacjenta" jedzie pogotowie - rozkłada ręce nasz rozmówca. Zespół ratownictwa medycznego nie wystawia recept. - Czasami jesteśmy proszeni o wystawienie L4, o jakieś zaświadczenia o stanie zdrowia albo o skierowania, a tym też się nie zajmujemy - podkreśla Wiśniewski.

Ambulans to nie taxi

Ambulans z Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego nie podwiezie do szpitala ani z niego nie odbierze. Nie należy też wzywać pogotowia na kontrolne badanie po np. chorobie czy wizycie w szpitalu. Trzeba także pamiętać, że zespół ratownictwa medycznego nie przyjedzie do stwierdzenia zgonu czy też wystawienia karty zgonu.

- Dajmy szansę naprawdę potrzebującym pilnej pomocy medycznej. Wzywanie karetki, gdy można pójść do przychodni, a czasem tylko wziąć leki przeciwgorączkowe, odbierają komuś szanse na przeżycie. Tak samo jak dowcipy i wzywanie pogotowia do zmyślonych zdarzeń - podsumowuje ratownik.

DOSTĘP PREMIUM

WE WSPÓŁPRACY Z