Przyjechali szukać nowego domu, bo w starym nie mogli już wytrzymać. "Kompletnie nie wiedzą, co ze sobą zrobić"

REKLAMA
Anna Gmiterek-Zabłocka
- Wysiadają z pociągu i są zagubieni. Pytają o możliwość podjęcia pracy, mieszkanie, kwestie związane z nauką - mówi o uchodźcach przyjeżdżających do Przemyśla jeden z wolontariuszy. Tu wciąż, dzień w dzień, pięcioma pociągami z różnych części Ukrainy docierają nowe osoby i często nie mają pojęcia, co ze sobą zrobić.
REKLAMA
Zobacz wideo

Każdego dnia do Przemyśla przyjeżdża około dwóch tysięcy osób z Ukrainy. Część była w Polsce już wcześniej, ale postanowiła wrócić - na przykład do Lwowa, by tam spróbować przetrwać wojnę. Cały czas są też jednak tacy, którzy w Polsce nigdy jeszcze nie byli. Po roku wojny uznali, że tam, gdzie próbowali przetrwać, dłużej wytrzymać się nie da. I przyjechali szukać nowego domu, choć na jakiś czas. 

REKLAMA

- Niektórzy przyjechali szukać nowego domu, bo nie mogli już wytrzymać. Kompletnie nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Wysiadają z pociągu i są zagubieni. Pytają o możliwość podjęcia pracy, mieszkanie, kwestie związane z nauką. Chcą wiedzieć, dokąd mogą jechać dalej, które miasta nie są przepełnione - opowiada Maksym, jeden z wolontariuszy. 

Uchodźcom i uchodźczyniom od początku kryzysu pomaga Związek Ukraińców w Polsce. Organizacja działała w Przemyślu od dawna, bo to miasto, w którym - przed wojną - była największa grupa mniejszości ukraińskiej. - Dziś już jesteśmy o wiele lepiej zorganizowani. Na to złożyło się kilka czynników, między innymi czas, współpraca z dużymi organizacjami międzynarodowymi, które nam pomagają, ale też to, że tworzyliśmy już pewną jedność na długo przed wojną i wiedzieliśmy, jak działać - mówi Tatiana Nakonieczna z zarządu Związku Ukraińców w Polsce, oddział w Przemyślu.

Do wybuchu wojny w związku (formalnie) pracowała jedna osoba, dziś jest ich blisko sto. Jest też wielu wolontariuszy, m.in. na przemyskim dworcu, w prowadzonej przez związek noclegowni i w Domu Ukraińskim. 

"Jedno jabłko dzielili na osiem części, by każdy coś dostał"

Wciąż przyjeżdżają m.in. mamy z dziećmi. - Pamiętam chłopczyka, który usiadł przy mnie na takim malutkim kolorowym krzesełku, gdy wycierałam stoliki dla dzieci. Nie pamiętam jego imienia, ale twarz mam ciągle w pamięci. Założył nogę na nogę i opowiadał, że długo siedzieli w schronie, pili wodę z grzejników. Mówił, że mieli jedno jabłko, dzielili je na osiem części, by każdy mógł zjeść chociaż kawałek. Trudno było mi powstrzymać łzy, musiałam odwrócić głowę. Oczywiście wysłuchałam tej opowieści, bo wiem, że byłam dla niego taką pierwszą pomocą psychologiczną. Kimś, z kim mógł się tym podzielić - mówi Tatiana, jedna z wolontariuszek.

REKLAMA

Maksym zauważa, że wielu uchodźców są otwiera. Chcą opowiadać o wojnie i o tym, co ich spotkało w Chersoniu, Charkowie czy Kijowie. - Te opowieści pojawiają się głównie wtedy, gdy na przykład pomagamy komuś przenieść walizki. Słyszą, że mówimy po ukraińsku i zaczynają mówić - opowiada wolontariusz. Inna z pomagających wspomina dziecko, które - w wyniku rosyjskich nalotów i ostrzałów, pod wpływem stresu, zaczęło się jąkać. Mama wyjechała z nim z Ukrainy, byle dalej od wojny, by zaczęło mówić jak wcześniej. 

Wolontariusze opowiadają, że w Przemyślu sporo jest też osób, które decydują się wracać do Ukrainy - mimo wojny i niepewności jutra. - Była mama z dziećmi, które jechały pochować tatę. I jedna z dziewczynek powiedziała mi, że posadzą kwiatki na grobie, by tacie było miło, by o nich pamiętał - mówi Tania. 

Wolontariusze podkreślają też, że trzeba bardzo ważyć słowa, by kogoś nie zranić. - Była dziewczynka, która wracała do Odessy. Rozmawiałam z nią chwilę o różnych rzeczach i gdzieś między słowami powiedziałam, że będzie mogła pójść w Odessie nad morze. A ona na to: "Jakie morze? Przecież wszystkie plaże są zaminowane". Zdałam sobie sprawę, jak dużo te dzieci wiedzą i jak to dla nich trudne - zauważa Tania. 

Integracja polsko-ukraińska

Ci uchodźcy, którzy zdecydowali się w Przemyślu zostać, a jest ich prawdopodobnie około ośmiu tysięcy, mogą liczyć na szeroką pomoc, ale też - co dziś szczególnie ważne - na integrację. 

REKLAMA

- Dzięki finansowemu wsparciu od organizacji międzynarodowych mogliśmy wcielić w życie szereg programów. Dzieci z Ukrainy uczą się gry na skrzypcach czy fortepianie. Mamy zajęcia plastyczne - techniką typowo ukraińską, czyli tzw. petrykiwką. Na te zajęcia przychodzi wiele osób - mówi Nakonieczna. - Niebawem będą również zajęcia z gimnastyki. Prowadzą to osoby uchodźcze. Dzięki temu możliwa jest integracja ze społecznością przemyską. Mamy też chór - dla Polaków i Ukraińców. Co ważne, wykorzystujemy potencjał tych, którzy przyjechali, a jednocześnie dajemy im pracę - dodaje.

- Historia Przemyśla i relacji polsko-ukraińskich jest trudna, ale po 24 lutego 2022 roku okazało się, że działamy wspólnie. Zapomnieliśmy, że mamy do siebie jakieś żale czy pretensje. Niezgoda i spory zniknęły. To pokazało, że wszystko da się przeskoczyć, by robić wspólne, pożyteczne rzeczy i głęboko wierzę, że ta współpraca będzie trwać dalej - dodaje Tatiana. 

Przed wojną Nakonieczna opowiadała w TOK FM, że bała się, by jej dzieci chodziły po ulicach Przemyśla w wyszywankach, czyli tradycyjnych ukraińskich koszulach z haftem. - Dziś się nie boję. Teraz takie koszule nosi bardzo wiele osób, w tym Polacy, którzy się z nami solidaryzują. Dziś już nie jesteśmy atakowani na przykład za mówienie po ukraińsku, co wcześniej przecież się zdarzało. Dlatego uważam, że jest szansa, aby to pozostało na dłużej - twierdzi nasza rozmówczyni. 

- Bardzo żałuję, że aż trzeba było wojny, abym się przestała bać choćby o swoje dzieci, ale jeśli coś pozytywnego może z tego wszystkiego wyniknąć, to niech to będzie chociażby to, że dzieci nie będą się bały chodzić w wyszywankach, a język ukraiński na ulicy nie będzie nikogo dziwił - podsumowuje.

REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

TOK FM PREMIUM

REKLAMA
REKLAMA
Copyright © Grupa Radiowa Agory