Jak mała wioska na Podkarpaciu stała się wielkim centrum pomocy Ukrainie. "Tu uczymy się życia"
Gorajec - mała wioska na Podkarpaciu. Mieszka tu zaledwie 41 osób, wśród nich lokalny aktywista Marcin Piotrowski z żoną i trójką dzieci. Mieszkają w dawnej szkole - tzw. tysiąclatce. Przekształcili ją na dom i pokoje, które wynajmują latem w ramach agroturystyki. Od lat, w wakacje, w rocznicę swojego ślubu, organizują tu też ogólnopolski Festiwal Kultury Pogranicza Folkowisko, na który zawsze przyjeżdżają tłumy.
Do granicy z Ukrainą jest stąd zaledwie dwadzieścia kilka kilometrów. - To, że organizujemy festiwal, okazało się teraz niezwykle pomocne przy pomaganiu Ukrainie. Potwierdziło się, że umiemy zarządzać w chaosie - mówi Marcin Piotrowski.
- Gdy wybuchła wojna, niemal natychmiast podjęliśmy z mężem decyzję, że przygotowujemy pokoje. Wiedzieliśmy, że może być wielu uchodźców - opowiada Marina, żona Marcina. Tylko przez pierwsze trzy dni przez ich dom przeszło 600 osób! Niektórzy pojawiali się tylko na chwilę, by odpocząć. Inni na nieco dłużej. - Ukrainki gotowały barszcz albo lepiły pierogi, bo to je uspokajało - wspomina Marina.
Czy trudno było wszystko zorganizować? Początkowo nie. Ludzie, na szczęście, nie zawiedli. Kiedy Piotrowscy napisali w mediach społecznościowych, że potrzebują żywności dla uciekinierów z Ukrainy, na odzew nie musieli długo czekać. - To był dosłownie moment, a w domu mieliśmy pełną lodówkę. Jedna pani przywiozła ogromną górę naleśników, bo uznała, że nie będziemy mieć czasu ich smażyć. Ktoś inny dostarczył pierogi, ktoś gołąbki. Każdy przywoził, co miał - opowiada dalej Piotrowska. Ich dom, jak dodaje, zamienił się w dom czasu wojny. - My mentalnie cały czas na tej wojnie jesteśmy. Nie da się o tym nie myśleć. Na początku co chwilę trzeba było pójść do łazienki, by się wypłakać - przyznaje. Głęboko w kieszeń trzeba było schować też planowanie czegokolwiek. Teraz, jak mówi Piotrowska, myśli się najdalej kilka dni do przodu.
"Ambasada Wolności"
Do Folkowiska zaczęły też przychodzić paczki. Były ich setki - z żywnością długoterminową, artykułami higienicznymi i wieloma innymi rzeczami. - Nawet się nie obejrzeliśmy, a nasz dom został wypełniony niemal po brzegi. Wtedy uznaliśmy, że tak dalej się nie da. Musimy mieć magazyn. Ten znalazł się w pobliskim Cieszanowie - mówi Marcin.
Swój dom i magazyn nazwali "Ambasadą Wolności". Od początku wojny przeszło przez to miejsce ponad 2 tysiące wolontariuszy. Część pochodziła z pobliskich miejscowości, ale byli też działacze z całej Polski, a nawet z zagranicy, w tym choćby Hiszpanii, Australii, Chile, Kanady czy USA. Ludzie przyjeżdżali niby tylko na chwilę, ale zostawali na dłużej. Niektórzy pomagają do dziś.
Ambasada Wolności w Cieszanowie Anna Gmiterek-Zabłocka
Jedną z takich osób jest Aleksander Sola, który - aby pomagać - zostawił nawet studia w Lublinie. - To tu się uczymy życia - mówi z pełnym przekonaniem. - Trudno wracać do codzienności, wiedząc, że tu ratujemy ludzkie życie - dodaje.
Przyznaje, że pracy jest mnóstwo. Często - przychodząc rano na miejsce - nie wiadomo, co się danego dnia stanie. - Może się coś wydarzyć we Lwowie czy Tarnopolu i musimy tam jechać nieść niezbędną pomoc - stwierdza.
Aleksander jest też jedną z osób, które jeżdżą z darami do Ukrainy. Jak mówi, praktycznie przy każdym wyjeździe musi się chować w schronie przed alarmem rakietowym. - Na początku był strach, co z nami będzie. Dziś już się do tych alarmów przyzwyczailiśmy, ale jednocześnie wiemy, że nie możemy ich bagatelizować. Dlatego zawsze, gdy jest alarm, chowamy się w bezpieczne miejsce - zapewnia. Przekonuje, że w schronach nie ma już napięcia i lęku. Jest możliwie spokojna atmosfera, ludzie opowiadają sobie różne historie. - Pewnego razu jeden z naszych kolegów rozmawiał z jednym z panów, którzy byli w schronie i okazało się, że tamten jest fryzjerem. Także przy okazji odbyła się wizyta u fryzjera. W schronie - wspomina Aleksander.
Magazyn pomocy w Cieszanowie Anna Gmiterek-Zabłocka
W "Ambasadzie Wolności" działa też Igor, z pochodzenia Ukrainiec, od kilku lat mieszkający i pracujący w Polsce. Rzucił pracę, przyjechał pomagać. Jest tłumaczem, ale zajął się też logistyką. - Mogę o wiele więcej pomóc, będąc tutaj. Dlatego zostałem. Początkowo miałem jechać po mamę i siostrę na Ukrainę, ale okazało się, że nie muszę, bo dostałem potwierdzenie, że same wyjadą. I tak się stało, znalazły transport, są już bezpieczne w Czechach - mówi.
- Na co dzień organizujemy transporty darów na Ukrainę, karmimy ludzi na przejściach granicznych, ale po stronie ukraińskiej. Pomoc jest ogromna - dodaje. - To jest miejsce, które łączy ludzi. Pomaganie łączy ludzi, a Marcin jest sercem tego pomagania - podkreśla Igor.
Punkt Medyczny Lwów Marcin Piotrowski
Jak podaje Marcin Piotrowski, z Cieszanowa na Ukrainę udało się wysłać łącznie ponad 2,5 tysiąca ton żywności. Do tego pięć karetek, które dostarczyła jedna z zaprzyjaźnionych izraelskich organizacji. To właśnie stąd odjechał też kontener medyczny dla Lwowa, służący m.in. do udzielania pierwszej pomocy poranionym żołnierzom i cywilom. - Wszystko, co robimy, dzieje się w porozumieniu ze stroną ukraińską. Wychodzimy z założenia, że najważniejsza jest rozmowa - podkreśla Piotrowski.
Tiry i busy z darami cały czas jadą na Ukrainę, ale pomocy jest mniej
Wolontariusze przyznają jednak, że z każdym dniem darów dla Ukraińców jest mniej. - Apelujemy o żywność, środki higieny, środki opatrunkowe. Wojna trwa, ludzie cały czas stoją w kolejkach po jedzenie, cały czas potrzebują naszej pomocy - mówi inny z wolontariuszy Karol Michalak, który do Cieszanowa przyjechał aż z Belgii. - Ludzie nie tyle o tej wojnie zapomnieli, co oswoili się z nią. Nie ma takiej motywacji do pomagania, jaka była na początku - dodaje.
Co będzie dalej? Piotrowski podkreśla, że konieczne są systemowe działania państwa. Jak mówi, "dłużej nie da się jechać na pomocy ludzi czy firm dobrej woli". Oni wszyscy też są już na oparach.
Wolontariusze Folkowiska do Ukrainy jeżdżą z darami, a z powrotem przywożą ludzi. Tak jak Dianę z Mikołajewa. Diana ma 18 lat, jest w Polsce sama. Wspólnie z rodzicami zdecydowała, że wyjedzie z Ukrainy, by być bezpieczną. Dziś w Cieszanowie pomaga przy wspólnym gotowaniu. - Robiliśmy kanapki, gotujemy zupy. Mogę się do czegoś przydać - mówi wolontariuszka. Nie kryje, że ma już w Polsce grono przyjaciół.
Z Ukrainy do Polski przywożone są też książki. - Wiemy, że zarówno dzieci, jak i dorośli, chcą się choć na chwilę oderwać od myślenia o wojnie. A książka jest na to sposobem. Dlatego przywozimy książki i przekazujemy je dalej w ramach naszej akcji "Books not bombs". Książki trafiły m.in. do Centrum Kultury w Lublinie, do bibliotek. Są to choćby bajki dla dzieci - mówi Agnieszka Łakoma, wolontariuszka, która jest w Folkowisku od początku. I jest jedną z osób, które też jeździły do Ukrainy. - Pamiętam, jak podszedł do nas chłopczyk i poprosił o jednego batonika. To było niezwykle poruszające. Bo mamy świadomość, że to jest zaledwie jeden batonik, który sprawił mu taką radość, a skala naszej pomocy jest przecież o niebo większa - wspomina Agnieszka.
Książki po ukraińsku Anna Gmiterek-Zabłocka
-
Min. Moskwa chce zabierać paszporty krytykom PiS-u. "Putin też by chciał, żeby Nawalny wyjechał"
-
Rosja kończy jako wasal Chin. "Putin brzmiał płaczliwie, jak suplikant lekko zdesperowany"
-
"Chiny najbardziej boją się jednego". Prof. Góralczyk zdradza, jak działa Pekin. "Przemalować, przechytrzyć"
-
Gdzie jest Adrian Klarenbach? Nieoficjalnie: Gwiazdor TVP zawieszony. Poszło o posła Zjednoczonej Prawicy
-
Siedem osób rannych podczas egzekucji komorniczej w Brzegu. Doszło do wybuchu
- Książę William jest w Polsce. Niespodziewana wizyta w Rzeszowie
- Czy Emigracja XD jest przereklamowana?
- Apostazja - jak wystąpić z Kościoła? Wzór oświadczenia
- Okrzyki "Judasze", poleciały jajka. Incydent przed wystąpieniem wicepremiera Kowalczyka w Jasionce
- Kierowcy ciężarówek protestują. Na S8 są poważne utrudnienia. Zator ma 10 km