Chciała pomóc rodakom poprzez książki. Udało się! W Lublinie powstaje biblioteka wielokulturowa, nie tylko dla Ukraińców

REKLAMA
Anna Gmiterek-Zabłocka
Pani Jaryna, mieszkająca w Lublinie Ukrainka, chciała zrobić dla swoich rodaków coś wyjątkowego. Stwierdziła, że będzie zbierać książki - w języku ukraińskim i stworzy wielokulturową bibliotekę. Inicjatywa spotkała się z ogromnym zainteresowaniem. O książkach, bibliotece, ale też swojej osobistej historii pani Jaryna opowiedziała reporterce TOK FM.
REKLAMA
Zobacz wideo

TOK FM: Tworzy pani w Lublinie bibliotekę wielokulturową. Od czego się zaczęło?

Jaryna Posuniak: Chciałam dać jakiś wkład w pomaganie. I wyszłam z inicjatywą, by wspierać ukraińskie rodziny, które trafiły do Polski, właśnie książkami. Bo po tym pierwszym rzucie z pomocą humanitarną - gdy najważniejsze było mieszkanie, bezpieczeństwo, legalizacja pobytu - pojawiły się też inne potrzeby. A książka - moim zdaniem - jest sposobem na uzyskanie wielu efektów. Czytając książkę, odrywamy się od tej ciężkiej, wojennej rzeczywistości. Możemy zanurzyć się w świat jakiejś bajki czy kryminału. To daje efekt terapeutyczny, możemy odpocząć.

REKLAMA

To ważne między innymi dla dzieci.

Dokładnie. Dla dziecka znajome litery, swój alfabet, jest czymś takim ciepłym. To wspierające. Zaczęłam więc badać, czy są możliwości sprowadzenia książek z Ukrainy. Zaczęłam szukać kontaktów. Oczywiście przy wsparciu Polaków i Lubelskiego Społecznego Komitetu Pomocy Ukrainie. Poznałam też ludzi z Lwowa i innych miejsc w Ukrainie, którzy zainicjowali zbiórki książek u siebie, między innymi w mojej rodzinnej miejscowości - w Winnikach. Tam była pierwsza zbiórka. Książki były zbierane w miejscowych bibliotekach. potem szukałam transportu i przewoziliśmy je do Lublina.

Wiem, że książki trafiały i do lubelskich bibliotek, i do świetlic dla dzieci.

Tak, między innymi do Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i do miejskiej biblioteki - filii numer 9. Ale duża liczba książek trafiła też do [Uniwersyteckiego] Szpitala Dziecięcego w Lublinie. Dla chorych dzieci ta książeczka po ukraińsku mogła dawać nadzieję na wyzdrowienie, na poprawę i na to, że wróci do swojego domu. Dowiedziałam się też, że książki ukraińskie są drukowane w Polsce, między innymi w Poznaniu i we Wrocławiu. Kontaktowałam się z drukarniami i one mi przesyłały bardzo duże ilości tych książek. I one też się bardzo szybko rozeszły - są dostępne w bibliotekach i świetlicach.

Książki po ukraińskuKsiążki po ukraińsku Anna Gmiterek-Zabłocka

Teraz tworzycie bibliotekę wielokulturową, stacjonarną.

Tak, lokal jest w trakcie remontu. Chcemy, by były tam dostępne nie tylko książki w języku ukraińskim, ale też białoruskim, niemieckim, po hebrajsku i w innych językach. Chcemy, aby biblioteka była otwarta dla cudzoziemców z różnych krajów. Lublin to miasto wielokulturowe i biblioteka miałaby być przedłużeniem tej wielokulturowości. Zależy nam na książkach popularnych - na beletrystyce dla młodzieży i dorosłych, dla dzieci. Na razie wszystkie nasze książki katalogujemy, wprowadzamy je w system. Wiele osób sprzyja temu, by mój pomysł mógł się zrealizować. Niewielkim kosztem, bo w większości bazujemy na darach.

REKLAMA

Jeśli ktoś chciałby wam przekazać książki, z kim się kontaktować?

Najlepiej z Lubelskim Społecznym Komitetem Pomocy Ukrainie lub ze Stowarzyszeniem Homo Faber. 

Dużo macie czytelników?

O tak! Bardzo! Te książki nie leżą na półkach. One ciągle "pracują". W tym tygodniu udało mi się przekazać książki do cerkwi grekokatolickkiej - literaturę religijną i dużo książek dziecięcych. Była też akcja rozwożenia książek po szkołach i one weszły do katalogów bibliotek szkolnych. Bo przecież jest coraz więcej uczniów z Ukrainy. Tych książek jest już kilka - kilkanaście tysięcy. Wszystkie są czytane.

Co było najbardziej wzruszające w całej tej książkowej historii?

W Lublinie jedna z wolontariuszek - Milena Kamińska - napisała książkę o tym, jak rozmawiać z dziećmi o wojnie. To bajka o króliczkach, które muszą uciekać ze swojej polany przed strasznym niedźwiedziem. I ja - jako lektorka - mogłam ją nagrać po ukraińsku. A taki audiobook jest dostępny na przykład dla dzieci niewidomych czy z niepełnosprawnością. I to było dla mnie niesamowite, że mogłam się do tego przyczynić.

To teraz pomówmy o pani - jest pani Ukrainką. Jak to się stało, że znalazła się pani w Lublinie?

Przyjechałam do Lublina w 2015 roku. Zaczęłam studia na Politechnice Lubelskiej, na Wydziale Architektury. Potem rozpoczęłam też studia na kierunku historii sztuki, by dopełnić swoją wiedzę z zakresu architektury.

REKLAMA

W Lublinie zastała panią wojna.

Tak. Pamiętam, że 24 lutego byłam tym mocno zaskoczona. Nie brałam pod uwagę, że może dojść do wojny. Wierzyłam do końca, że nic takiego się nie wydarzy. Obudziłam się rano i przeczytałam, że rosyjskie wojska weszły na teren Ukrainy. To było wstrząsające.

Niemal natychmiast zaczęła pani działać w Lubelskim Komitecie Pomocy Ukrainie.

Od razu wypełniłam ankietę w internecie i napisałam, że chcę działać, chcę pomagać. Jak tylko przyszła wiadomość, że mogę się włączyć, od razu zgłosiłam się do Centrum Kultury. Na początku byłam wolontariuszką na infolinii. Udzielałam informacji i porad moim rodakom, którzy znaleźli się w Lublinie i musieli się jakoś tutaj odnaleźć. To były różne pytania - gdzie mają się udać, czy będą mieć gdzie spać, co z dokumentami. Ale były też na przykład pytania o pomoc medyczną. Było mi łatwiej, bo mówię po ukraińsku.

Była pani w kontakcie z rodziną?

Tak, niemal non stop. Pochodzę spod Lwowa i tam znajdują się moi dziadkowie, wujkowie, ciocie. Zachęcałam starszych do wyjazdu z Ukrainy, ale nie dali się przekonać. Nie chcieli opuszczać swojego domu, kraju. Wynika to z mentalności. "To jest nasza ziemia, my stąd nie pójdziemy" - mówili. Jak dziś z nimi rozmawiam przez telefon, mają w sobie dużo nadziei i entuzjazmu. Okolice Lwowa nie są tak dotknięte wojną, jak wschód Ukrainy. Dlatego moi bliscy wierzą, że wszystko będzie w porządku. Choć oczywiście są alarmy ostrzegawcze - to zmiana, z którą mają do czynienia.

A co z panią? Nie miała pani takich myśli: "wracam"?

Przyznam szczerze, że gdybym w momencie wybuchu wojny nie była tutaj, ale u siebie - w domu, w Ukrainie - nie jestem przekonana, czy wyjechałabym do Polski. Raczej myślałabym, jak mogę tam pomóc na miejscu. Natomiast wyszłam z założenia, że skoro już jestem tutaj - będę pomagać stąd. Myślałam też o tym, że w każdej chwili mogę tu ściągnąć swoją rodzinę. To było bardziej takie myślenie logistyczne.

REKLAMA

Jednocześnie od początku wojny cały czas mam w głowie myśl, że strasznie chcę do domu. Tęsknię. Ciężko to wytłumaczyć. Tu nie chodzi nawet o wojnę, ale o poczucie swojej małej ojczyzny - swój dom, swoje podwórko i miejsca, w których dorastałam. Regularnie tam wracałam, a teraz nie mogę. Mam sentyment do tego miejsca.

Pani Jaryna to mieszkająca w Lublinie Ukrainka. Przed wojną pracowała jako architekt, od 24 lutego jest wolontariuszką Lubelskiego Komitetu Pomocy Ukrainie.

REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

TOK FM PREMIUM

REKLAMA
REKLAMA
Copyright © Grupa Radiowa Agory